Prawie pięćset lat temu w 1506 roku przyszedł na świat
w zamku w Javier (północna Hiszpania) Franciszek. Jego ojciec był
dyplomatą i ambasadorem królewskim. Był do tej pracy dobrze przygotowany,
gdyż ukończył prawo w Bolonii.
Franciszek był najmłodszy z rodzeństwa. Dwaj starsi bracia pochłonięci
byli bez reszty sprawami polityki i wojny.
Franciszek piękne lata dzieciństwa spędził w rodzinnym zamku -
dziewietnaście lat u stóp ukochanej matki i u stóp krzyża w zamkowej
kaplicy. Właśnie te dwa miejsca wycisnęły na jego duszy błogosławione
piętno.
Kaplica była położona na prawo od głównego wejścia zamku, gdzie do dziś
znajduje się krzyż z figurą Chrystusa, na twarzy którego rysuje się
uśmiech. Chrystus mimo cierpień uśmiecha się.
Kuchnia natomiast znajdowała się na lewo, gdzie krzątała się jego matka,
która mimo zatroskania o swoich synów zawsze była uśmiechnięta.
Można więc powiedzieć, że dzieciństwo Franciszka było naznaczone uśmiechem
Boga, który uśmiechał się do Franciszka w dwojaki sposób: z kaplicznego
krzyża i z twarzy matki.
Tak minęło 19 lat. Gdy tylko bracia powrócili do domu po kolejnej wojnie,
Franciszek wyruszył, aby nigdy do domu rodzinnego nie powrócić. Ale nie
takie były przecież jego plany. Z pewnością chciał ukończyć szkoły i
uniwersytety, aby jako wykształcony młodzieniec powrócić do swojego kraju
i pójść w ślady kariery ojca.
Paryż, gdzie rozpoczął studia, był jednak miejscem radykalnej przemiany
jego serca. Tutaj spotkał starszego od siebie o 15 lat Inigo. Jakby dla
uśmiechu, rodzina Inigo z Loyoli była odwiecznym wrogiem rodziny z Javier.
Zawsze stawali po przeciwnych stronach frontu.
W Paryżu Inigo z pomocą Ducha Świętego na nowo skruszył serce Franciszka.
Nie było to łatwe przedsięwzięcie, ale za to nieodwracalne. Od tego czasu
Franciszek będzie służył pod sztandarem Jezusa Chrystusa. Słowa św. Pawła
dosadnie oddają tę przemianę: "Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał
chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa,
dzięki któremu świat stał się ukrzyżowany dla mnie, a ja dla świata" (Ga
6,14).
I tak Franciszek został towarzyszem i najbliższym przyjacielem Inigo z
Loyoli, ale przede wszystkim został towarzyszem i najbliższym przyjacielem
Jezusa.
Plany dotyczące jego osoby, jakie mieli ci dawaj jego przyjaciele
początkowo były odmienne. Co innego chyba planował dla niego Inigo, a co
innego było w zamysłach Jezusa. Ale pewnego dnia 1541 roku obaj
przyjaciele wysłali go do Indii, ale nigdy go nie opuścili.
W owych czasach jechać do Indii, to prawie jak dziś wyruszyć na Księżyc
czy na Marsa. Sama podróż trwała rok (nie było przecież jeszcze wtedy
Kanału Sueskiego).
Jedenaście lat ewangelizacji w dalekiej Azji: w Indiach, na rozległych
wyspach, w Japonii i każdego dnia budził się w jego sercu ogromny
niepokój: "Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii" (1 Kor 9,16). Franciszek
nie mógł spocząć w jednym miejscu, przemieszczał się z wioski do wioski, z
kraju do kraju, z wyspy na wyspę, aby nieść Chrystusa. W ślad za nim
poszli następni, niestrudzeni, aby kultywować zasiane ziarno Słowa. Ale w
ewangelizacyjnych zawodach był sam na pierwszej linii frontu. Był sam, a
zarazem nie sam. Na sercu nosił rulon papieru z podpisami swoich
przyjaciół, a na pierwszym miejscu był podpis Inigo z Loyoli. W sercu zaś
nosił największego przyjaciela - Jezusa.
Franciszek, tak jak św. Paweł, realizował plan Boga: "Bóg pragnie, by
wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy" (1 Tm 2,4). I
miał jeden motyw dla swojej ewangelizacji: "Dla mnie żyć to Chrystus" (Flp
1,11).
Bieg Franciszek dobiegł końca w 1552 roku na wyspie San-ción. Odszedł po
wieniec sprawiedliwości wpatrzony w chińskie wybrzeże. Tego dnia Chrystus
z domowej kaplicy w zamku w Javier pocił się krwią. Jego bliscy od razu
zrozumieli, że coś stało się z ich Franciszkiem. Dopiero po miesiącach
połączyli to wydarzenie z jego śmiercią.
Gdy przechadzałem się po zamkowych komnatach ciągle słyszałam słowa
Franciszka z jednego ze swoich listów do Inigo: "Tak liczni na tych
ziemiach nie zostają chrześcijanami tylko dlatego, że brakuje
ewangelizatorów".
Wychodząc z zamku jeszcze raz spojrzałem w oczy uśmiechniętego Chrystusa. |